"Aborygeni ze szczepu Kamilaroi"
 

Był największym i najpotężniejszym szczepem południowo-wschodniej Australii i miał piękną nazwę - Kamilaroi. Zajmował obszary od górskiego pasma Warrumbungle na południu do rzek Barwon i Macintyre na północy; od ujścia Namoi, dopływu Barwonu, na zachodzie do pasma Moombi na wschodzie.
Każdego ranka Duchy Nieba przygotowywali dla Słońca wielki stos drewna i pierwszą iskrą, jego zapalającą, była widoczna na niebie Gwiazda Poranna, Munum.

Potem ogień Słońca, Euroki, oświetlał wierzchołki drzew i wschodni horyzont, budził ze snu wysokie eukaliptusy nad rzeką Barwon, a wodę ozdabiał kropkami światła i cienia. Powoli gonił precz nocne barwy górskich dolin Moombi i Warrambungle. Nad krainą Kamilaroi świtał nowy dzień.

Nie zapominała o swoich obowiązkach i Kookaburra, która obiecała niebiańskim Duchom budzić ze snu cały świat. Jej głośny śmiech zwiastował poranek.

W obozie Kamilaroi zaczynał się ruch. Kobiety śpieszyły rozpalić zgasłe ogniska, psy upominały się o jedzenie, mężczyźni szykowali się na polowanie.

Dopiero wczoraj ludzi założyli obóz na nowym miejscu, w pobliżu spotkania rzek Namoi i Barwon. Wędrówka od poprzedniego „miejsca Papug” (Eurie Eurie) nie była uciążliwą. Po deszczach zakwitły rośliny, wypełniły się suche koryta strumyków, zielona trawa zapraszała zwierzęta na pastwiska.

Był to czas, kiedy kora łatwo oddzielała się od pnia drzew i trzeba było śpieszyć z budową szałasów (gundi). Kory używano również do budowy canoe. Należało zrobić jak najwięcej łodzi, gdyż obecne powodzie mogły unieść je z prądem rzeki. Miramil, jeden z Rady Starszych, poprosił o pomoc nastolatków.


Gdy młodsze dzieci bawiły się w chowanego i badały nieznane okolice, starsi chłopcy wycinali długie owalne kawałki kory. Wspinali się po drzewie, żeby robić cięcia w górnej części, a potem, układając budowane canoe na ziemi, rozpinali je poprzecznymi klinami, aby schnąca kora przybrała pożądany kształt.

Po paru godzinach Miramil przerwał pracę i zaczął opowiadać o starych dobrych czasach, kiedy obozował tu kilkakrotnie. Wówczas rzeka w okresie powodzi zatapiała okoliczne łąki, a dorsze, prawie tak długie jak człowiek, same wpadały do łodzi. Miramil opowiadał o czarowniku Kooradgi, który umiał przepowiadać powodzie i zawsze ratował ludzi uprowadzając ich daleko od rzeki.

I o tym jak po wielkiej ceremonii (bora) wtajemniczenia chłopców, odprawionej daleko stąd, u stóp wzgórz, nawiedziła ludzi nieznana choroba przypisywana czarom Białych Duchów (Wunda) mieszkających po drugiej stronie gór. Wówczas umarła jego matka i wielu krewnych, a ci, co przeżyli, mieli blizny na twarzy. Nigdy więcej szczep nie obozował na tamtym miejscu, nad którym nawisł zapach śmierci.

Chłopcy słuchali uważnie opowiadań starego człowieka. Nie zauważyli jak podeszły do nich dwie dziewczynki z matką. Wyruszyły one po jadalne korzenia i owoce i zatrzymały się obok chłopców, żeby posłuchać Miramila.

Starsza z dziewcząt, Lilbanja, wkrótce miała wyjść za mąż. Od lat niemowlęcych była zaręczona ze starszym mężczyzną i po ślubie musiała się przeprowadzić do jego obozu. Jej matka, Minya, według tradycji, nie mogłaby rozmawiać z zięciem, a on powinien był unikać teściowej.

Kobiety oddaliły się i zaczęły zbierać dzikie śliwy. Znalazły w trawie gniazdo emu. Nie ruszyły jednak jaj ptaka, który był ich totemicznym przodkiem. Nagle Minya zatrzymała się i pokazała córkom dwa drzewa różnych gatunków rosnących bardzo blisko siebie.

„Wiele lat wstecz, - zaczęła opowieść - te drzewa stanowiły parę zakochanych. Ponieważ prawo nie zezwalało im na ślub - dziewczyna była narzeczoną innego - zakochani postanowili uciec ze szczepu. Stary czarownik klanu potrafił ich wytropić i odebrać siły. Nad ranem znaleziono ich przytulonych do siebie i nachylonych w kierunku ruchu. Stoją tu do dziś dnia”.

„Jeśli nie chcecie być ukarane, nie wolno wam łamać plemiennego prawa” - dodała matka.

Minya często opowiadała o swoim małżeństwie. Mąż był o wiele od niej starszy, ale ona szanowała go i lubiła. W opowiadaniach nazywała go Gulimunga („mąż”), a dziewczynki wołały na niego Buba („ojciec”). Nie wolno było wymawiać jego imienia, żeby nie drażnić jego ducha: Gulimunga zmarł parę lat temu.

Dziewczynki wykopywały z ziemi korzenia słodkich ziemniaków, kiedy matka przywołała je do siebie. Wskazała na ślad echidny (rodzaj jeżowatych) prowadzący do suchego pnia drzewa. Wszystkie razem zaczęły szybko poszerzać kryjówkę. Zwierzątko nie dawało za wygraną, ale ostatecznie wypełzło na zewnątrz. Dziewczynki rzuciły się na niego usiłując przewrócić na plecy. Nie było to sprawą łatwą, kłujące igły kaleczyły ręce. Wreszcie udało się upolować zmęczoną walką echidnę.

Dochodziło południe. Słońce wspięło się wysoko, a Duchy Cieni szukały schronienia przed jego promieniami, podczołgując się bliżej do ludzkich ciał i przedmiotów. Daleko było słychać wrzaski dzieci bawiących się na brzegu rzeki. Nosiły one w workach wodę na skarpę, wylewały na stok, a potem ślizgały się do rzeki.

Dwie starsze kobiety, zbierające małże z dna potoku, obserwowały zabawy dzieci. Przypominały im ich własne dzieciństwo, czasy beztroskie i szczęśliwe. Kobiety badały piaszczyste dno rzeki stopami, a potem wyrzucały na brzeg znalezione małże.

Pod wieczór wszyscy się spotkali w obozie. Od strony rzeki wciąż dolatywały krzyki niezmordowanych maluchów. Wracające do matek, najpierw gromadziły się dookoła Miramila, który teraz opowiadał o dwóch siostrach Mayi-Mayi.

„Żyły one dawno temu i miały bardzo długie błyszczące włosy, a ciała - pokryte igiełkami lodu. Siostry były nierozłączne: razem polowały, odpoczywały, bawiły się. Ich ulubioną zabawą było ślizganie się do rzeki (buba-larmay). Pewnego dnia porwał dziewczyny nikczemny Zły Duch.

Usiłował on roztopić lód na ich skórze, ale nie mógł tego zrobić. W złości podrzucił je bardzo wysoko, do nieba, gdzie połączyły się one ze swoimi pięciu siostrami i żyją tam do dziś w postaci gwiazd. Odtąd ludzie wiedzą, że daleki grzmot - to pluskanie się w rzece siedmiu sióstr Mayi-Mayi i oczekują, że kapiące z ich ciał krople napoją ziemię. Niekiedy siostry zrzucają w dół lodowe igły. Wówczas nad ranem ziemia pokrywa się lodem.”


Gdy Miramil skończył opowiadanie, nadeszła Minya z córkami. Wszystkie były obładowane wypełnionymi koszykami, a na końcu kija Lilbanji widniała zdobyta echidna (bigibila). Jej mięso, upieczone na ognisku, uważano za wielki przysmak. Słońce, Euroka, po woli schodziło w dół. Na rzece Barwon, niedaleko od obozu, mężczyźni rozstawiali sieci na ptaki (bundi).

Duże czarne kormorany (wurungaiawa) zgromadziły się na pnie drzewa leżącego w rzece. Mężczyźni działali ostrożnie, nie mogli popełnić błędu. Gdy przekonali się, że ptaki czują się bezpiecznie, rzucili się do wody z wrzaskiem i pluskaniem się. Kormorany poderwały się do lotu. Wówczas druga grupa myśliwych, zaczajonych na brzegu, zaczęła imitować krzyki orła.

Instynktownie ptaki obniżyły lot prawie dotykając wody. Potem nastąpiło szybkie szarpnięcie linek, rozpięcie się sieci i krzyki uwięzionych w nich ptaków. Do obozu dostarczono pięć kormoranów.

Wszystkie trofea polowań zebrano razem. Dwie starsze kobiety wysypały na ziemię małże; Minya z córkami przyniosła owoce, korzenia i echidnę; inne kobiety miały dużo raków, małego jaszczura (wurumal) i larwy (coolibah).

Nagle dzieci i psy zerwały się ze swoich miejsc i pobiegły na spotkanie z ostatnią powracającą grupą myśliwych. Mężczyźni nieśli dwa kangury (bandaar) i wielkiego kakadu (gilaa). Najmniej udanym był połów rybaków: cztery małe dorsze (goodoo).

W rzece było pełno ryby i ludzie mieli nadzieję, że przyszłe połowy z pomocą canoe będą lepsze.

O zmroku do obozu nagle się zbliżyła grupa obcych: dwaj starsi mężczyźni i trzech młodych. Stanęli w znacznej odległości czekając na zaproszenie gospodarzy. Trzy osoby z Rady Starszych wyszło im na spotkanie. Po rozmowie przybysze zostali zaproszeni do szałasu starego Kooradgi. Cel ich wizyty pozostawał dla wszystkich zagadką, ale ludzie nie zadawali pytań: wiedzieli, że starszyzna klanu poinformuje ich o tym w swoim czasie.

Czekając na jedzenie młodzież zorganizowała zawody. Walczyli zapaśnicy. Nasmarowali ciała tłuszczem goany i podzielili się na dwie drużyny. Zawody wywołały wielkie podniecenie i trwały do chwili całkowitego wyczerpania zawodników.

Po ugotowaniu żywność została rozdzielona według ustalonych prastarych tradycji. Starsi mężczyźni otrzymali najlepsze kąsy. Każdy myśliwy ofiarował część swojej zdobyczy ojcu żony, wujom i braciom, otrzymując w zamian część trofeów innego myśliwego. Echidnę i jednego kangura (samicę) przydzielono kobietom i dzieciom, a kości oddano psom. Poczęstowano również gości. Część żywności zostawiono na śniadanie.

Po sytej kolacji mężczyźni zaczęli reperować broń, a matki - układać dzieci do snu. Kooradgi zaprosił gości i wszystkich chętnych do obozowego ogniska. Mężczyźni utworzyli wielkie koło, za nimi usiadły kobiety. Przybysze zostali przedstawieni ogółowi.

Pochodzili ze szczepu Kawambari, z terenów na zachodzie od pasma Warrumbungle. Przyszli tu w bardzo ważnej sprawie. Jeden z gości wstał i kiwnięciem głowy potwierdził słowa Kooradgi. Twarz mężczyzny była zeszpecona dziwnymi szramami. Sprawa była zagadkowa, ale wzbudziła przerażenie.

„Otóż niedawno, - zaczął Kooradgi- wkroczyli na tereny szczepu Kawambari dziwne istoty z twarzami białymi jak u nieboszczyków. Ich ciała były pokryte warstwami różnokolorowej skóry poruszającej się przy podmuchach wiatru. Co więcej! Ta skóra zdejmowała się jak u węża odsłaniając ciała bielsze od twarzy”.

Ludzie słuchali w osłupieniu. „Tamte istoty, - ciągnął dalej Kooradgi - były Wunda, duchami zmarłych, które wróciły, żeby polować na nas. Dotychczas słyszeliśmy, że zamieszkują one gdzieś po tamtej stronie gór, ale teraz ludzie Kawambari zobaczyli ich na własne oczy.

Duchy dźwigały magiczne laski powodujące straszny huk i, gdy podnosili je do góry, do celu, mogli zabić ptaka szybciej niż rzuconym oszczepem. Duchy przybyły ze zwierzętami wyższymi od człowieka. Wdrapywały się na grzbiet tych potworów i jechały na nich, jak nasi ludzie w canoe.”

W tłumie rozległ się pomruk, niektóre kobiety zaczęły płakać. „Czy Duchy skrzywdziły ludzi Kawambari?” - zapytał ktoś. „Nie, one nawet zostawiły niezwykłą siekierę, tak ostrą i mocną, że nożna nią ściąć drzewo przez kilka zamachów. Nie wiemy, czy to są złe czy dobre Wunda, faktem jest, że są duchami” - padła odpowiedź.

Kooradgi zaczął śpiewać. Nie była to pieśń radosna, a raczej smutne mruczenie. Dołączyli do niego inni mężczyźni. Potem wszyscy zaczęli tańczyć, rozcinając powietrze gałęziami i odgrażając się niewidzialnym wrogom. Rozeszli się do swoich miejsc, kiedy na niebie zabłysnął księżyc. Zasypiali z pewnością, że ich codzienne życie nie zmieni się tak szybko nawet po przybyciu duchów z tamtego świata.

Nie wiedzieli, jak bardzo się mylili. Był rok 1818 i wyprawa Johna Oxley`a akurat przekroczyła rzekę Castlereagh kierując się do pasma Warrumbungles. Za nim i śladem jego następców, badaczy Cunninghama i Mitchella, wkrótce pociągnęli biali osadnicy, właściciele stad bydła i owiec. Zakładali oni farmy, oczyszczali od buszu pastwiska, tępili dziką zwierzynę.

Na początku lat 40. XIX wieku zostały okupowane tereny Kamilaroi do rzeki Barwon. Inwazja białych spowodowała szybką destrukcję tubylczych plemion, ich obyczajów, praw, wiekowych porządków, religii. Wraz ze zmianą naturalnego środowiska Aborygeni zostali skazani na głód.

Żeby przeżyć, usiłowali zabijać bydło i owce farmerów nie rozumiejąc pojęcia „prywatna własność”, której nikt nie zgłaszał przecież do pasących się na ich ziemiach kangurów czy wallaby. Doprowadzało to do śmiertelnych potyczek z białymi, używającymi broni palnej.

Tubylcy umierali od ran postrzałowych, ale znacznie więcej - od nieznanych dotąd chorób: ospy, gruźlicy, odry, różyczki, chorób wenerycznych. Usiłowali bronić swoich obszarów, przydzielonych im przez ich bogów, ale przegrywali bitwy. Przeżywali straszny szok z powodu niszczenia ich wiary i obyczajów.

Od roku 1837 ludzie Kamilaroi żyli w atmosferze oblężenia i panicznego strachu o swoje życie. Ucierpieli od białych więcej niż inne plemiona, gdyż zajmowały ziemie żyzne, dogodne dla hodowli bydła i roślin.

Tylko w jednym 1838 roku byli świadkami szeregu masakr urządzanych przez policjantów majora Nanna i farmerów przy Mayall Creek. W tej ostatniej, w jednym z najbardziej haniebnych wydarzeń w historii Australii, zginęło 28 mężczyzn, dzieci i kobiet, wypędzonych z ich obozowiska, związanych liną i zarżniętych w buszu jak zwierzęta w rzeźni.

Zrobiono to dlatego, że obecność Aborygenów wystraszała bydło i powodowała jego ucieczkę, co niekorzystnie odbijało się na jakości mięsa.

Rok 1905 był rokiem ostatniego wielkiego zgromadzenia (bora) szczepu Kamilaroi. Nie wiemy dokładnie, kiedy Aborygeni tego plemienia przestali wierzyć w swojego boga, Baayamę, stwórcę świata. Już w 1874 roku, kiedy Bora ceremonie jeszcze miały miejsce, farmer Frank Bucknell informował, że „Aborygenom Kamilaroi z rzeki Mehi pozostało niewiele tubylczych obyczajów”.

Młodzi ludzie zaczęli ignorować tradycyjne obrzędy zaręczyn i ślubu, po woli akceptując prawa białych. Wiara w Baayamę była zastąpiona wiarą w „tubylczego Chrystusa”, wraz ze śmiercią starszych umierały tradycje plemienia i jego język. Publicznie Aborygeni musieli rozmawiać po angielsku, w prywatnych domach coraz rzadziej mówili językiem Gamilaraay. Profesor Wurn z ANU, badający dzieje szczepu, spotkał ostatniego Aborygena płynnie mówiącego tym językiem w 1955 roku.

Młode pokolenie Kamilaroi nie zna swojego języka. Około 3 000 potomków tego niegdyś potężnego szczepu mieszka w mieście Moree o ogólnej populacji 10 000 osób. Mają mieszkania, pracę, rodziny, samochody. Mogą korzystać z PUBów i artezyjskich łaźni (co było nie do pomyślenia jeszcze 20-30 lat temu). Urządzają swoje festyny imitując tradycyjne tańce i śpiewy, które są barwnym folklorem dla gości imprez. Ludzie Kamilaroi całkowicie przyjęli tryb życia białych.

Tylko na mapie Australii pozostały ich tubylcze nazwy miejscowości, rzek, wzgórz i górskich pasm.


Korzystałam z następujących źródeł: z informacji od historyka i pisarki z Moree, Noeline Briggs-Smith, która przysłała mi również zdjęcia. Ta wspaniała kobieta wydała dwie książki o swoim szczepie Kamilaroi i jest kronikarką dziejów jego klanów.

Również korzystałam z nast. książek: "Kamilaroi' (aut. John Ferry), "Kamilaroi and Kurnai" (autor Lorimer Fison), "Aboriginal Australians" (autor Richard Broom).

Ten artykuł jest jednym z 4 o Moree. Pierwszy pt. "Moree - australijskie Baden-Baden" ukazał się w "Expressie" Nr 39 i "Akcencie Polskim" Nr 8. Następne dwa są w trakcie pisania.

T.K.